Bronisława Szalaty
Świadectwo życia
Przyszłam na świat 19 stycznia 1914 r. pośród lasu, gdyż ojciec mój był gajowym. Byłam drugą córką a czwartym dzieckiem Władysława i Józefy Harbonowiczów. W 1935 r. wyszłam za mąż za Jana Szalatego z poznańskiego, skąd on i jego rodzina przybyli na Polesie. Państwo sprzedawało działki z budynkiem mieszkalnym. Mąż posiadał gospodarstwo 22 hektarowe i dom. Resztę, to znaczy oborę, stodołę i budynek gospodarczy wybudowaliśmy sami. Posiadaliśmy 15 krów, 5 koni, wiele świń i liczne ptactwo. Posiadaliśmy też niezbędne maszyny rolnicze. Nasze gospodarstwo, choć z trudem i mozołem, rozwijało się dobrze dzięki żyznym poleskim ziemiom . Mieszkaliśmy w Staniewiczach, gmina Iwacewicze, pow Kossów Poleski. W 1939 r. mieliśmy już dwóch synów, Henryka, ur. w 1936 r. ( zmarł 13 maja 1939 r.) i Czesława, ur. w 1938 r. , który przeżył tułaczkę i dzięki Bogu, żyje do dziś. W roku 1939 świat został wstrząśnięty echem wojny światowej, którą rozpętał Hitler, napadając na Polskę z jednej strony, a Stalin z drugiej, zajmując wschodnią część Polski.
4 listopada 1939 r. przyszła na świat córeczka Genowefa.
10 lutego 1940 r., o godzinie 4 nad ranem, stukaniem kolbami karabinów do drzwi z wrzaskiem "otwieraj"!!!, obudzili nas bolszewiccy żołnierze. Nie wiedzieliśmy o co im chodzi. Przerażone dzieci zaczęły płakać. Moja, chora na serce mama zemdlała. Nie wiem co robić ale ratuję mamę. Mąż otworzył drzwi.. Pierwszy widok, to skierowane do nas lufy karabinów i rozkazy:
- Zabierajcie się !!!... Zostaniecie wywiezieni w głąb Rosji ! Tak rozkazał Stalin.
Zaczęliśmy płakać, prosić, błagać, że my nic złego nie zrobiliśmy. Czego od nas chcecie? Bolszewicki sołdat krzyknął, że mamy nie gadać, ale zabierać się i już. Zaczęłam płakać i mówię; -Po co macie nas wywozić i zabijać? - Zabijcie nas na miejscu! Wiedzieliśmy już wcześniej co potrafią zrobić żołnierze NKWD. Gdy weszli do Polski 17 września 1939 r. już krew się lała. W rowach leżały ciała zamordowanych leśniczych, gajowych, policjantów. Powiedział: "Niet, was nie budiem strelat`, tolko wywieziem. Zaczęłam szykować ubranka dla dwuletniego synka i trzymiesięcznej córeczki. Wołam z płaczem: Boże, Boże, w co te dzieci ubiorę ? W takie mrozy pomarzną mi.
-Towarzyszu, widzicie te małe dzieci? Czy wy nie macie serca?
-Dawaj, dawaj, poskoriej sabirajsia. Możesz sabrat wsiu odeżdu.
Mamy wyruszyć w podróż, a tu nie mam ani kawałka chleba - miałam właśnie piec. Ciasto zostało w dzieży. Płaczę. Straciłam już pamięć i nie wiem jak dzieciaki otulić na drogę, a tu mama lamęci. Zaczęłam prosić żołnierza aby pozwolił wydoić krowę i dać dzieciom ciepłego mleka. Jednak trochę wzruszył żołnierza widok płaczących dzieci i mogłam pójść do obory pod eskortą dwóch karabinów. Pozbieraliśmy co potrzebne na drogę. Mąż ze strachu czy z nerwów musiał się załatwić. W pomieszczeniu ubikacji nie mieliśmy, więc też go wyprowadzili pod karabinem. Gdy się wreszcie wyszykowaliśmy, popatrzyliśmy z płaczem i z bólem serca i naprawdę wielkim żalem, że zostawiamy nasz dorobek, w który włożyliśmy tyle pracy. Musimy wszystko zostawić i jechać na tułaczkę w nieznany świat.
Wsiedliśmy na sanie i wieźli nas 13 km na stację kolejową w Iwacewiczach. Czekał tam na nas bardzo długi pociąg towarowy z załadowanymi już ludźmi. W naszym wagonie było kilka rodzin i około pięciu malutkich dzieci, które płakały z zimna i głodu. Nikt przecież nie zdążył uszykować dzieciom właściwego pożywienia. Później przynieśli do wagonu parę bochenków chleba do podziału. Cóż to znaczyło na 16 dorosłych ludzi i dużą gromadę dzieci na cały dzień? Przez cały dzień stał jeszcze pociąg na stacji, bo wciąż zwozili nowych ludzi. Dopiero w nocy ruszył w nieznany świat. Dokąd i po co ? Różnie myśleliśmy. Słyszeliśmy co potrafią zrobić z Polakami. Płakaliśmy i modliliśmy się. W wagonie było zimno, wszędzie świeciły dziury, przez które dostawało się mroźne powietrze. Wprawdzie na środku wagonu stał żelazny piecyk ale brakowało drewna na opał. Gdy podjechaliśmy pod jakiś tartak, kazali mężczyznom wyjść i przynieść trochę drzewa. Wszystko odbywało się pod lufami karabinów.
Mimo to było bardzo zimno. Pewna staruszka przymarzła do ściany wagonu. Zmarła, więc musieli ją odrywać od tej ściany. Co z nią zrobili, nie pamiętam, musieliśmy jechać dalej. Jechaliśmy około dwóch tygodni, aż dotarliśmy za Archangielsk. Tam mieliśmy dzień czy dwa odpoczynku. Spaliśmy w jakiejś świetlicy na podłodze, jak śledzie. Przyjechały po nas sanie, załadowaliśmy się i w drogę. Było jeszcze gorzej. Zimno nie do wytrzymania. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów i odpoczynku w zimnej, lodowatej cerkwi nie zwracano w ogóle uwagi na małe, płaczące z zimna dzieci. Rano zjedliśmy po kawałeczku zmarzniętego chleba i dalej, w drogę. Swoją córeczkę karmiłam jeszcze piersią, więc ją trochę ogrzałam. Gorzej było z dwuletnim synkiem. Trudno było dostać gorącej wody do picia. Wielki był kłopot z suszeniem pieluszek, nie było gdzie. Pamiętam, dojechaliśmy chyba do większej miejscowości. Nocowaliśmy w świetlicy, więc miałam okazję aby wysuszyć pieluszki. Dzieciak mój już był chory, gorączkował. Dalsza podróż odbywała się przez tereny górzyste. Zjeżdżając w dół, przewracały się sanie. Wszyscy zażywali kąpieli śnieżnych. Wyciąganie dzieci ze śniegu, krzyki, jęki. Wokół słychać: Boże, Boże, ratuj nas! To co działo się podczas całej podróży, trudno dzisiaj opisać. Trzeba to było przeżyć i widzieć tę rozpacz.
Bronisława z Harbonowiczów Szalaty z synami Czesławem i Bolesławem